piątek, 22 stycznia 2016

Aspen cz.2

Witam wszystkich, przepraszam, że strasznie zaniedbałam bloga, ale szkoła nie pozwala mi na częstsze pisanie. Mam nadzieję, że to się niedługo zmieni.
A teraz zapraszam na kolejną część opowiadania o Alice Baxter.
Poproszę o komentarze :)

Luv,
Lexi.





Tego dnia Alice siedziała na kremowej kanapie w swoim domu wraz z jedyną przyjaciółką Meredith i swoim chłopakiem Jasonem. Jedli babeczki waniliowe z czekoladowym nadzieniem, które dostała od nich dzisiaj z okazji 15-stych urodzin. Atmosfera była bardzo przyjemna. Śmiali się i żartowali, rozmawiali o wielu błahych sprawach i trochę plotkowali. W pewnej chwili Meredith otworzyła swoją bardzo pojemną, czarną torebkę, którą dostała pod choinkę w zeszłym roku i wyjęła z niej dość duży pakunek owinięty kolorowym papierem. Wyciągnęła rękę i podała go Alice.
- To dla Ciebie – powiedziała – ode mnie i Jasona.
Ally bardzo się ucieszyła i szybko odwinęła prezent. Znalazła w nim białą, misternie ozdobioną ramkę ze zdjęciem całej trójki, paczkę pełną kopert do otwarcia kiedy poczuje się źle, flakonik ze swoimi ulubionymi perfumami ‘’Wonderstruck , Enchanted version’’ z przypiętym bilecikiem z cytatem z jednej ulubionej piosenki jej i Jasona ‘’Enchanted’’, rysunek spod ołówka Mer, który przedstawia jej ukochaną kotkę Stellę umieszczony w anty-ramie  oraz książkę ‘’Zimowe opowieści’’. Na widok tego wszystkiego łzy zebrały jej się w kącikach oczu i rzuciła się w objęcia ukochanych osób.
Uroczy moment przerwała Meredith mówiąc:
- Dobra solenizantko! Czas na zdjęcie!
I wyciągnęła swojego starego, czarnego polaroida. Robienie nim zdjęć w dniu urodzin było już ich tradycją.
- Trzy, czte-ry! Uśmiech! – krzyknęła przyjaciółka naciskając guzik w aparacie.
W tym momencie Alice zdobyła się na najszerszy uśmiech, który mogła z siebie wydobyć. A na dodatek był on szczery jak nigdy. Zdjęcie szybko wyskoczyło z polaroida i zaczęło się wyostrzać. Ally stwierdziła, że to chyba jej najładniejsze zdjęcie. Kasztanowe włosy delikatnymi falami opadały jej na ramiona w bardzo naturalny sposób, brązowe oczy świeciły jak lampki choinkowe , a karminowe usta wygięte w niezmiernie szerokim, pięknym uśmiechu. Meredith wyjęła z torebki czarny marker, na górze zdjęcia napisała datę 13.05.2015r, a na dole ‘’Alie finally is fifteen. Proud bff ’’ i przekazała je przyjaciółce.
W tym momencie usłyszała pukanie do drzwi. Nadal trzymając zdjęcie w dłoni poszła otworzyć.  Zastanawiała się kto to może być. Na pewno nie mama, bo miała wrócić dopiero o 18 i razem chciały się wybrać do ich ulubionej restauracji wraz z Danem – jej nowym chłopakiem, którego (szczerze?) Alice bardzo polubiła. Dan - wysoki blondyn z nienagannymi manierami . Zawsze otwierał im drzwi, przepuszczał w przejściu, ponadto jedną z jego cech było niezwykłe poczucie humoru, ale najważniejsze było to, że był miły oraz troskliwy i mama była z nim szczęśliwa. W momencie kiedy Alice otworzyła drzwi prawie dostała oczopląsu. Stała przed nią Lucile i Kayla z kolorowymi balonami i prosto w twarz dmuchnęły jej piszczałkami. Wyglądały jak nie z tej ziemi obwieszone biżuterią i w drogich ciuchach z przyklejonymi sztucznymi uśmiechami. Co jej ojciec w nich widział? Za nimi stał tata Aly –  Louis Baxter.
- Wszystkiego najlepszego Kochana! - krzyknęły i wzięły ją w objęcia tak szybko, że nawet nie zdążyła zareagować.
Po chwili szybko się wyrwała i zobaczyła, że zgniotły jej zdjęcie. Alice była tak zdenerwowana, że wybuchła niczym wulkan:
- Co wy tu do cholery robicie? Nikt was tu nie zapraszał!
Momentalnie zrobiło się cicho niczym na pogrzebie. Szybko z salonu przybiegli Jason i Meredith.
- Co się stało Alice? – spytał Jason.
- Dużo, jak widzisz przyjechały niedokończone sprawy, czyli mój tatuś z nową rodzinką – warknęła i prześlizgnęła gardzącym wzrokiem po całej trójce, która stała w progu z wytrzeszczonymi oczami i widocznie bała się odezwać. – Jason, Meredith zadzwonię do was później, ale teraz moglibyście wrócić do domu? Przysięgam, że się odezwę. Muszę to załatwić. – powiedziała zwracając się do chłopaka i przyjaciółki.
- Pewnie Ali. Trzymaj się. – powiedziała Mer i wyszła.
Jason nachylił się i cmoknął ją delikatnie w policzek, a potem poszedł w ślady Meredith. Kayla stała jak oniemiała i tylko odwróciła głowę za wychodzącym chłopakiem Alice.
O nie kochana. On jest mój i zabieraj od niego te swoje wstrętne łapska. – pomyślała piętnastolatka.
- Słucham więc? Po co tu przyjechaliście? Macie jakieś specjalne zaproszenie? – zwróciła się do rodziny taty.
- Jak to Alice? Przecież masz urodziny, a my jako twoja rodzina przyjechaliśmy świętować razem z tobą! – pisnęła sztucznie Lucile
- Tak właśnie! – przytaknęła Kayla
- Jako M O J A rodzina?
- No przecież, że tak Alice… - szepnął Pan Baxter
- Nie jesteście moją rodziną. Wynoście się stąd! Zabierajcie ze sobą te prezenty i bibeloty i nie pokazujcie mi się więcej na oczy, jasne? – wybuchła i zatrzasnęła drzwi przed nosem swojej ‘’rodzinki’’.
Szybko wyszła na taras i nie założywszy nawet butów puściła się biegiem przed siebie. Minęła zarośniętą konwaliami łąkę, jednym susem przeskoczyła stare ogrodzenie, przebiegła przez  małą szkółkę leśną i w końcu dotarła na niewielką polanę obrośniętą dookoła różnymi drzewami, która sprawiała wrażenie  odizolowanej od całego otaczającego ją świata. Na środku mieściło się niewielkie jezioro. Woda w nim była całkowicie przejrzysta i można było dostrzec pływające w nim kolorowe rybki. Alice usiadła na jego skraju i zamoczyła dłoń. Zawsze przychodziła tutaj kiedy rodzicie się kłócili, żeby nie słuchać steku wyzwisk i krzyków niosących się po całym domu. Zazwyczaj przychodził za nią tutaj jej tata. Wtedy jeszcze ją kochał. Kiedy Alie wypłakała się do końca na jego ramieniu zawsze zaczynał ją łaskotać i podrzucać. Zawsze lądowała wtedy w jeziorze, a za nią Pan Baxter. Wracali potem cali mokrzy i ociekający do domu i dostawali burę od mamy, która tak naprawdę tylko żartowała.
Tyle wspomnień piętnastolatki wiązało się z tym miejscem. Szczęśliwych wspomnień. Wbrew pozorom  jakie sprawiała tęskniła za ojcem. Nawet bardzo. Poczuła jak samotna łza spływa jej po policzku. Otarła ją ze złością. Nie może znowu się załamać. Pół roku temu dopiero co wyszła z depresji po rozwodzie rodziców, kiedy  jej mama omal nie sprzedała ich domu w Aspen.
Spojrzała na swoje falujące w jeziorze odbicie i skrzywiła się. Wyglądała okropnie. Rozczochrana, zapłakana i spocona bo długim biegu.
- Weź się w garść Alice! Ile ty masz lat, żeby się tak mazać! – wrzasnęła do siebie.
Najpierw go usłyszała, a dopiero potem zobaczyła jego odbicie obok swojego, kiedy siadał zanurzając nogi w przeźroczystej wodzie.
- O 19:39 całe piętnaście. – powiedział Pan Baxter
Koszulę miał rozpiętą i pogniecioną, a czarne garniturowe spodnie podwinięte powyżej kolan. Włosy miał rozczochrane jak to miewał w zwyczaju. W jego oczach czaił się smutek i… rozczulenie?
- Po co tutaj przyszedłeś? Skąd wiedziałeś, że tutaj będę?
- Kiedy zatrzasnęłaś drzwi przez okno zobaczyłem, że wybiegasz z domu. Czułem się strasznie źle, więc kazałem Clouse’owi  zawieźć Lucile i Kaylę na lotnisko i wysłać je do St. Augustine pierwszym samolotem, a nogi same mnie przyprowadziły tutaj, bo zawsze…
- Zawsze tu przychodziłam, kiedy moje życie zaczynało się psuć.
- A ja zawsze byłem tutaj z Tobą, więc teraz nie mogło być inaczej.
- Nie było Cię tutaj, gdy tego najbardziej potrzebowałam –wyrzuciła ojcu.
- I bardzo tego żałuję. Nigdy w życiu nie popełniłem większego błędu.
- Z pewnością. Dlaczego miałabym Ci uwierzyć? – zapytała sarkastycznie Alice.
- Alice Mackenzie Baxter, jesteś jedyną osobą na tym świecie, którą kocham na tyle, że oddałbym za Ciebie cały swój majątek, zamieszkał pod mostem i głodował do końca swoich dni, żebyś tylko była szczęśliwa. Jesteś jedyną osobą, za którą bez sekundowego nawet  zawahania oddałbym  życie. Jesteś moją jedyną córką i prawdziwym szczęściem. Jesteś idealna i na zawsze pozostaniesz w moim sercu, choćbyś się mnie wyrzekła i nie kontaktowała do końca swojego życia.
Łzy błysnęły w oczach Ali, ale stwierdziła, że jeszcze nie czas na płacz.
- A co z Lucile, Kaylą i dzieckiem? Myślałam, że to ich kochasz najbardziej.
- Mylisz się. Nikogo , powtarzam, nikogo nie kocham tak mocno jak Ciebie. Czy wybaczysz mi to, że tak się zachowywałem?
- Dlaczego? Odpowiedz mi , dlaczego?
- Alice, było mi potwornie wstyd, za to, że urwałem kontakt i tak z dnia na dzień się wyprowadziłem. Nie chciałem na Ciebie naciskać, bo wiedziałem, że mnie za to nienawidzisz. Nie chciałem rozdrapywać ran, ale dzisiaj, kiedy są Twoje urodziny musiałem się pojawić. Czułem taką wewnętrzną potrzebę, że czas Ci się wytłumaczyć ze wszystkich błędów i przewinień. Zasługujesz na to. Nie miałem w zamiarze zabierać Lucy i Kayli ze sobą, ale musiały przylecieć. Nie można im powiedzieć ‘’nie’’ bo i tak zrobią na przekór.
- Tylko nie próbuj ich tłumaczyć, bo i tak na nic się to zda. Nadal ich nienawidzę , za to, że odebrały mi ojca.
- Alice, proszę. Czy możemy odnowić kontakt? Tak mi Ciebie brakuje. Momentami czuję się tak, jakby Słońce nie wschodziło od ponad roku i dopiero, gdy widzę Ciebie nagle wychodziło zza chmur. Jesteś moim skarbem Alie, a ja zachowałem się jak idiota i kompletny dupek zaprzepaszczając go.
- Pamiętasz… jak uczyłeś mnie jeździć na rowerze? Ja pamiętam. Miałam 4 lata, a rower był tak obrzydliwie różowy, że aż wstyd się było na nim teraz pokazać, ale ja go wtedy uwielbiałam. Trzymałeś za tylną rączkę i mnie asekurowałeś, dopiero, gdy po pewnej chwili puściłeś, poczułam, że coś jest nie tak, a kiedy obejrzałam się do tyłu byłeś bardzo daleko. Wpadłam w przerażenie jak nigdy i spadłam z roweru na żwirową, polną dróżkę prowadzącą do miasta. Oczywiście nie obyło się bez płaczu, ale szybko wziąłeś mnie na ręce, w drugą dłoń złapałeś mój obrzydliwy rowerek i zabrałeś mnie do domu. Mama opatrzyła moje krwawiące kolano, a kiedy prawie umierałam na kanapie przyniosłeś mi lody czekoladowe i nagle się ożywiłam. – wyszeptała Alice z drżącym od wstrzymywanego płaczu głosem.
- Albo kiedy miałaś 6 lat i przebierałaś się w swój kostium księżniczki i kazałaś udawać mi konia? Paradowaliśmy tak po całym domu, aż w końcu stłukliśmy wazon. Dobrze, że mamy wtedy nie było.
- Taaa, do tej pory nie wie co się z nim stało. – powiedziała Alice i zaśmiała się cicho.
Nagle nastała całkowita cisza. Słychać było tylko śpiew ptaków i ciche pluski, kiedy Pan Baxter mącił nogami wodę w stawie.
- Tato? –szepnęła Alie czując ogromną gulę w gardle.
Pan Baxter spojrzał na nią z nadzieją.
- Tato, wybaczę Ci. – po wypowiedzeniu tych słów targnął nią histeryczny szloch, który w pewnym sensie był bardzo oczyszczający.
Louise Baxter wziął córkę w ramiona i rozpłakał się razem z nią. Wreszcie udało im się przeskoczyć mur pełen gniewu, żalu i smutku, który dzielił ich od ponad roku.
Kiedy skończyły się łzy siedzieli tak na brzegu stawu całymi godzinami, aż do momentu kiedy słońce zaczęło chylić się ku horyzontowi,  córka wtulona w ojca.

‘’Czasami trzeba usiąść obok i czyjąś dłoń zamknąć w swojej dłoni, wtedy nawet łzy będą smakować jak szczęście.’’ ~ W.Buryła






czwartek, 8 października 2015

7. Aspen

 Hej!
Zapraszam Was do miłego czytania i proszę o komentarze!

xox,
Lexi.


- Cholera! - krzyknęła Alice i rzuciła już dzisiaj czwartą książką.

Popatrzyła jak ląduje z hukiem obok trzech poprzednich. Wstała z pluszowego fotela i ogarnęła wzrokiem swój praktycznie już  pusty pokój. Za tydzień jej już tu nie będzie. Podeszła do okna i wyjrzała przez nie na przepiękne domki Aspen. Nie było piękniejszego widoku od zaśnieżonych dachów i uliczek tętniących życiem, a w tle majaczących białych szczytów gór Colorado. To jest jej jedyny prawdziwy dom. To w nim uczyła się chodzić, mówić. To w nim straciła pierwszego mleczaka. To w nim złamała rękę, zbiegając po schodach. To na jego progu pierwszy raz pocałował ją chłopak i tutaj przeżywała jego odejście.  I nawet przeprowadzka do Jacksonville tego nie zmieni. Powiedziała sobie, że wróci tutaj. Ale to jej nie satysfakcjonowało, kiedy pomyślała sobie, że ktoś obcy zamieszka w jej rodzinnym domu. Że zatrze wszystkie wspomnienia, które wiążą się z tym miejscem. Przemaluje jej pokój, wyrzuci drzwi, na których zostały ślady kresek narysowanych ołówkiem oznaczających ile urosła w danym miesiącu. Nie będzie mogła na niego patrzeć, jeżeli nowi lokatorzy przekształcą wspaniałą werandę na ogromne okno panoramiczne z  widokiem na Aspen Mountain. Krew znowu zaczęła się w niej gotować i tak jak codziennie dostała ataku szału. Rzuciła się na łóżko i okładała pięściami swoją fioletową poduszkę, szlochając i histeryzując. Chwilę później rozległo się pukanie do drzwi i bezskuteczne naciskanie klamki przez jej mamę.

- Alice! Otwórz, co się dzieje?! - krzyknęła głośno Pani Sorensen

- Idź sobie! - odkrzyknęła przez łzy  równie głośno dziewczyna

- Nigdzie sobie nie pójdę, przecież wiesz. - dobiegł już cichszy głos zza drzwi - Dlaczego nie chcesz otworzyć?

- Bo nie! Bo się rozwiedliście! Bo mam dość tego całego gówna, w które mnie wpakowaliście! Bo za bardzo boli mnie serce, żeby się stąd wyprowadzić! ROZUMIESZ?! Nie otworzę ci tych pieprzonych drzwi! Idź stąd wreszcie!

Allie usłyszała jęk rezygnacji w głosie matki i oddalające się powoli kroki. Nie chciała na nią krzyczeć, ale nadal nie mogła wybaczyć rodzicom, że się rozwiedli. Minęło już półtora miesiąca od kiedy ostatni raz widziała swojego bogatego ojczulka oddalającego się ze swoją nową żoną , wychodzącego z sądu. To nie było winą jej mamy. To ojciec znalazł sobie nową, lepszą rodzinę, a o Alice, swojej pierwszej córce zapomniał. Nie wystarczała mu.

 Aly była dość niską jak na swój wiek czternastolaką o nijakiej figurze. Nie miała szerokich bioder, wcięć w talii ani biustu. Była wręcz chudziutka. Nogi miała jak zapałki, a ręce smukłe. Jeżeli chodzi o urodę, była jedną z dziewcząt średniej urody. Miała kasztanowe, proste włosy opadające zazwyczaj na ramiona i brązowe oczy. Kości policzkowe były lekko odstające, nos zadarty, a usta małe. Aczkolwiek nie była brzydka. Ale ojciec i tak wolał szesnastoletnią córkę pani Nasty. W przeciwieństwie do Allie, Kayla była wysoką, niebieskooką damulką z aureolą blond włosów. Miała same 6 w szkole. Była otwarta, przyjacielska i żartobliwa. Lice poznała ją podczas jednej z rozpraw sądowych. W przeciwieństwie do niej, czternastolatka stawała się przy niej brzydkim kaczątkiem. Była nieśmiała, miała czarny humor i raczej wolała czytać książki niż spędzać czas na spotkaniach z rówieśnikami. Jako uczennica zazwyczaj przynosiła 4, chociaż bardzo się starała. Lubili ją nauczyciele w miejscowej szkole.
 Na prawdę bolało ją to, że ojciec je zostawił. Została sama ze swoją mamą, której Allie nie potrafiła wspierać i na dodatek ją odpychała. Lecz nie mogła znieść cierpienia jakiego zadał jej Pan Bogaty Tata. Kiedy najgorsza histeria minęła nastolatka zastanawiała się, co by było, gdyby teraz nagle ciężko zachorowała. Mocno przytuliła poduszkę i zaczęła się kołysać. Czy jej ojczulek przypomniałby sobie o jej istnieniu, sfinansował by leczenie? Pani Sorensen nie byłoby stać na takie rzeczy. Musiała sprzedać dom w Aspen i przeprowadzić się do Jacksonville, aby rozpocząć lepiej płatną pracę w o wiele mniejszym mieszkaniu, które było tańsze w utrzymaniu od ich dotychczasowej posiadłości, którą łaskawie zostawił im Pan Baxter.

                                                                       ***
Alice wraz z mamą siedziała na oddziale Onkologii w Ackerman Cancer Center w Jacksonville. Miesiąc po jej wyprowadzce z Aspen zaczęła notorycznie  tracić czucie w prawej ręce. Kiedy stłukła 5 szklankę w ciągu dnia, matka postanowiła zabrać ją na badania. I wtedy usłyszały najgorsze. W głowie czternastolatki wykryto guza mózgu, który ciągle się powiększał. A problem z kończyną okazał się tylko skutkiem ubocznym, gdyż nowotwór zaatakował nerwy za nią odpowiedzialne.  Wyczekiwanie na kolejną wizytę u doktora Chesney'a ciągnęło się w nieskończoność. Kiedy wreszcie dostały się do gabinetu,  lekarz opowiedział jak się prezentuje jej sytuacja. A otóż, Alice miała  10% szans na wyzdrowienie. Całkowicie dobiło to ją i jej matkę.  Nie należało się jednak poddawać jak to ujął. Zlecił jej niesłychanie drogie leczenie przez radiologię, które miała rozpocząć od zaraz.
 Przez drzwi weszła zgrabna pielęgniarka w białym kitlu niosąca na tacce nożyczki, które miały posłużyć jej do obcięcia jak najkrócej włosów Allie.

Dziewczyna patrzyła w lustrze jak coraz więcej kasztanowych kosmyków opada na podłogę. Kiedy kobieta w końcu nie miała już co obcinać, Alice zrezygnowanym wzrokiem spojrzała na swoje odbicie, które spowodowało, że poczuła się prawdziwie chora. Chwilę później pani, która pozbawiła ją włosów zabrała ją na leczenie.

Kiedy wreszcie wyszła z gabinetu, pani Sorensen siedziała zgarbiona na krześle w poczekalni, ale kiedy tylko zauważyła córkę wyprostowała się jak struna i uśmiechnęła blado z  widocznym, ogromnym wysiłkiem. Ale kiedy Allie podeszła bliżej zauważyła jakie ma czerwone oczy i zarumienione od płaczu policzki. Było jej tak strasznie żal mamy, ponieważ nie miała nikogo oprócz niewdzięcznej i wiecznie naburmuszonej córki. Objęła ją mocno i pogładziła po plecach, chcąc ją pocieszyć wyszeptała jej do ucha, że ją kocha. Po tej chwilowej scenie pani Sorensen odsunęła się i ze zdenerwowania zaczęła skubać róg swojej bluzki.

- Co się stało? Mamo? - zapytała

- Ali, twój Ojciec wysłał po Ciebie swojego szofera. Powiedział, że chce się z Tobą spotkać. - odpowiedziała drżącym głosem

- Słucham? Po trzech miesiącach sobie przypomniał, że żyję? Że ma córkę, tak? I to na dodatek dlatego, że jestem chora, prawda? - zapytała z rozgoryczeniem

- Wydaje mi się, że powinnaś pojechać i zobaczyć co chce.... - zasugerowała matka

- Ja... dobrze, mogę się z nim spotkać. - odpowiedziała zrezygnowana dziewczyna

Wyszła przed ośrodek zdrowia, gdzie czekał mężczyzna w czarnym garniturze, stojący przed srebrzystym audi S8.

Wyciągnęła do niego rękę i przedstawiła się ze sztucznym uśmiechem.

- Alice Baxter.

- Witam panno Baxter, nazywam się Marco Clouse. Panny ojciec kazał mi Panią przywieźć, do jego firmy w St. Augustine.

- W porządku. Możemy jechać?

- Oczywiście.

Allie nie reagując na chęć szofera do otworzenia jej drzwi sama to zrobiła i wgramoliła się na tylne siedzenie ekskluzywnego samochodu z przyciemnianymi szybami. Wyjęła swojego ipoda z kieszeni i odcieła się od  ''służącego'' tatusia. Muzykę włączyła najgłośniej jak się dało i wyjrzała przez okno. Jej mama nadal stała przed ośrodkiem medycznym i wpatrywała się w samochód, chociaż z pewnością nie widziała jej w nim.
Dwie godziny później wysiadła z Audi przed niemiłosiernie wysokim wieżowcem z napisem ''Baxter's Concern''.  Marco zaprowadził ją do środka i przywołał windę. Nie odzywali się. Alice czuła się jeszcze bardziej spięta, ale rosła w niej także wściekłość.

Kiedy sekretarka wprowadziła ją do gabinetu taty zaparło jej dech, że ktoś może mieć tak wielkie i pełne przepychu miejsce pracy. Było ono większe od jej dwupokojowego mieszkania, w którym mieszkała z mamą w Jacksonville. Główna ściana była całkowicie przeszklona. Na przeciwko ogromnych okien wisiały dzieła abstrakcyjne. Pewnie kosztowały majątek. Podłoga była wyłożona brązowymi panelami. Gdzieniegdzie stały fikusy. Pod obrazami na białym, puszystym dywanie stała sofa, dwa fotele ze skóry, a na przeciwko nich szklany stolik.  Pan Baxter rozmawiał przez telefon, był  odwrócony do niej tyłem na czarnym, skórzanym fotelu obrotowym. Pławił się w luksusach nawet w pracy, kiedy Lice była bliska śmierci.

- Ekhem - chrząknęła wysoka, blond sekretarka, w szarej ołówkowej spódnicy i koku - Louis, przyprowadziłam Twoją córkę -  powiedziała i w tym momencie ojciec się odwrócił i zanim odłożył telefon szepnął dość głośno do słuchawki :

- Lucile,już  przyszła. Muszę kończyć, widzimy się niedługo, buziaczki, kocham Cię. - a potem zmienił ton i sztucznie pisnął -  Alice! Skarbie! Jak się masz?


- Nijak się mam. - odpowiedziała szorstko.

Mężczyzna szybkim i zgrabnym krokiem podszedł do swojej ''byłej'' córki i przytulił. Zawsze był wysoki i umięśniony. Nic się nie zmieniło od ostatniej chwili, kiedy go widziała. Kasztanowe włosy były rozwiane jak zawsze, a mięśnie napinały się pod jego koszulą. Kiedy zesztywniała w jego objęciach i nie odwzajemniła  uścisku, odsunął Ali na odległość ręki i delikatnie skrzywił się kiedy dobrze jej się przyjrzał. Teraz była jeszcze bardziej brzydka. W zwykłym, białym swetrze i dżinsach, a na dodatek bez włosów. W jego oczach córka zauważyła coś na kształt odrazy. Znała go na tyle dobrze, żeby domyślić się, że zaprosił ją tu, aby nie napisano w mediach, że nie dba o swoją rodzoną córkę, która umiera na raka. Jak zwykle myślał tylko o swej dobrej reputacji.

Wskazał jej skórzaną, brązową sofę, która musiała kosztować dobre kilka tysięcy dolców. Cóż, stać go na to. Alice usiadła na jej skraju i spojrzała pytająco na ojca siedzącego na drugim końcu. Zapadła niezręczna cisza, ale wcale nie miała zamiaru z nim rozmawiać. Ewentualnie mogła poczekać, aż on sam przejmie ciężar tej rozmowy na swoje barki.

- Jak w szkole Kochanie? - zapytał w końcu i potarł nerwowym gestem dłonie

Kochanie? O proszę, nadal była ''kochaniem''?

- Jak zwykle. - odpowiedziała

- Poznałaś jakieś fajne koleżanki? Może kolegów?

Uniosła swoją ciemną brew i skrzywiła się. Ten odruch odziedziczyła po siedzącym obok mężczyźnie niezdolnym do kochania jej.

- Całe mnóstwo, tatusiu, jak zawsze jestem oblegana przez przyjaciółki. - odwarknęła z sarkastycznym piskiem

- Tak mi przykro Allie. - powiedział nieszczerze

- Gówno prawda! Wcale Ci nie jest przykro! Nie kochasz mnie! Odezwałeś się tylko dlatego, żeby nie wyjść na wyrodnego tyrana! Mogę Cię zapewnić, że nie musisz opłacać mojego leczenia! I tak nie dożyję Bożego Narodzenia! Ale wiesz co boli mnie najbardziej? Że przez to zostawię mamę samą! Ona nie ma nikogo oprócz mnie - niewdzięcznej i naburmuszonej, a na dodatek śmiertelnie chorej córki!

- Ależ Alice! To nie prawda!Co Ty wygadujesz?! Oczywiście, że wyzdrowiejesz Skarbie.  - uniósł się z zaskoczeniem

Przerwało im pukanie do drzwi i po chwili do gabinetu weszła Lucile i Kayla. Jak zwykle wyglądały nienagannie. W markowych ciuchach i butach. Poobwieszane biżuterią zapewne Svarowskiego. Ali wstała.

- A co one tutaj robią? - spojrzała wściekłym wzrokiem na ojca

- Oh Alice! Jak mi przykro, że Cię to spotkało! - zawyła idealna żonka taty

- I to jak! Takie nieszczęście! - zawtórowała jej Kayla i obie pobiegły przytulić czternastolatkę.

Alli cofnęła się o krok i wyrwała z ich nieszczerych objęć. Spojrzała na nie z pogardą.

Lucile udając, że tego nie zauważyła powiedziała:

- Wyzdrowiejesz Maleńka, będzie dobrze. A teraz chciałam Wam ogłosić wspaniałą nowinę. Jestem w ciąży! Dziewczynki będziecie miały rodzeństwo!

Pan Baxter wstał, a wtedy te dwie wredne harpie się na niego rzuciły.

- Dlaczego zawsze musicie być w centrum uwagi! I nawet nie ośmiel się więcej razy powtórzyć, że to będzie moje pieprzone rodzeństwo! Nie rozumiem, dlaczego mnie tu zaprosiliście! Wcale nie miałam ochoty tu przyjeżdżać! Dajcie mi wreszcie spokój i odejdźcie raz na zawsze z mojego życia, którego nie zostało mi już dużo!- zwróciła się do nich -  Może teraz, kiedy wreszcie się doczekałeś drugiego pierworodnego dziecka z tą lalunią, tato ,będziesz szczęśliwszy niż kiedy urodziłam się ja! Będzie piękniejsze, zgrabniejsze i mądrzejsze! I wreszcie Cię zadowoli! - krzyknęła rozwścieczona Alice i skierowała się w stronę wyjścia

- Jaka niewdzięcznica! - jęknęła pani Baxter nr 2

Ali kierowana nagłym przypływem odwagi zawróciła do przestającej się tulić nowej rodziny ojca. Podniosła chudą i drżącą dłoń i wymierzyła siarczysty policzej Lucile, która ze zdziwienia aż otworzyła usta.

- Jeżeli jeszcze raz mnie tak nazwiesz, to pożałujesz! A ty tato daj sobie spokój z jakimkolwiek utrzymywaniem kontaktów! Obiecuję, że nie będę się starała przeżyć jak najdłużej i zejdę z tego świata przez Gwiazdką, abyś się nie musiał kłopotać z prezentami i życzeniami! - wrzasnęła na całe gardło i wybiegła z gabinetu ze łzami w oczach -  Clouse! Zawieź mnie do domu! Już! - zakomenderowała i weszła do windy. Jej drzwi zdążyły się zatrzasnąć przed twarzą ojczulka.

- Wszystko w porządku panno Baxter? - zapytał wyraźnie zaniepokojony Marco

- Nic nie jest w porządku. Zawieź mnie tylko do domu i najlepiej zapomnij, że mnie poznałeś.

Chyba nie spodziewał się takiej reakcji i nie wiedział co powiedzieć, więc siedział cicho.
Alice znowu nie pozwoliła sobie otworzyć drzwi. Zamaszyście pociągnęła za klamkę i zatrzasnęła je za sobą. Kiedy odjeżdżali zauważyła Pana Baxtera wybiegającego z biurowca i spoglądającego w stronę Audi S8...
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
24 grudnia Louise Baxter stał obok białej, niedużej trumny. Trzymał jej bladą i zimną, drobną dłoń. Wydawała się taka mała i bezbronna. Duże, brązowe, niegdyś świecące jak lampki choinkowe oczy były zamknięte. Włosy, zazwyczaj długie i opadające na ramiona nie sięgały nawet ucha. Była ubrana w zwykłą, czarną sukienkę. Na stopach miała czarne balerinki. Wyglądała jakby zasnęła i za chwilę miała się obudzić i znowu na niego nakrzyczeć. Jak ostatnim razem w jego biurze. To był ostatni moment, kiedy ją widział. Żywą. Była wtedy pełna wigoru, jak zazwyczaj.  Jej sine usta obejmował uśmiech. Ciekawe o czym myślała, zanim... zanim... zanim odeszła. Nienawidziła go, ale się jej wcale nie dziwił. Należało mu się. Czy to przez niego teraz jej nie ma? Czy się do tego przyczynił? Oczywiście, że to wszystko jego wina. I nigdy sobie tego nie wybaczy. Kochał ją. Teraz dopiero uświadomił sobie jak bardzo. Kochał ją nawet bardziej  niż Kaylę i Maxona. To ona była jego pierwszą radością. Nagle przed oczyma stanęły mu momenty z ich wspólnego życia:  jak za pierwszym razem usłyszał jej krzyk i ujrzał wykrzywioną w grymasie czerwoną buźkę, kiedy uczył ją jeździć na rowerze po żwirowej dróżce w Aspen, kiedy wyrwali pierwszego zęba, gdy przyszła zapłakana po zerwaniu z chłopakiem i w końcu, kiedy nawrzeszczała na niego w jego gabinecie. Czekało na nią całe życie. A miała tylko czternaście lat.  Samotna łza spłynęła po jego policzku.

Po drugiej stronie trumny stała Hailee. Była nieumalowana, nieuczesana, w za dużych ubraniach. Miała ciemne plamy pod oczami i ciągle szlochała. Alice była do niej bardzo podobna. Taki sam nos, policzki, kształt oczu i gęste włosy. Obie były prześlicznymi kobietami. Hail trzymała drugą dłoń Allie. Strasznie się trzęsła. Jej łzy skapywały na policzki córki. Całowała dłoń bladej nastolatki. Kobiecie nie przeszkadzało, że czasem Alice Baxter miała swoje humory, bywała wredna i często chodziła naburmuszona. Wiedziała, że mała ją kochała. Bez najukochańszej dziewczynki w swoim życiu Hailee Sorensen stała się wrakiem człowieka. Nie miała już nikogo.
                                                                          ***
Z okropnego koszmaru Alice obudziła się z krzykiem. Rozszalałym wzrokiem rozejrzała się po otoczeniu. Odetchnęła z ulgą. Nadal była w swoim pokoju, w Aspen. Dotknęła dłonią włosów. Były na swoim miejscu, tak jak reszta. Była cała spocona i trzęsła się. Natychmiast przypomniała sobie jak potraktowała niedawno swoją Mamę. Szybko otworzyła drzwi i zbiegła na dół po szerokich schodach. Ze szlochem rzuciła się w objęcia Pani Sorensen. Zdziwiona kobieta szybko ją objęła i ucałowała w czubek głowy.

- Przepraszam, że Cię tak potraktowałam Mamo! Ja na prawdę nie chciałam! Tylko proszę nie wyprowadzajmy się! Poradzimy sobie, błagam!

I po tych słowach kobiecie stopniało serce, objęła ją jeszcze mocniej. W tym momencie z ulgą stwierdziła, że jej dawna Allie wróciła. I już wiedziała, że  to miejsce na prawdę wiele znaczy dla córki i jaki będzie jej następny ruch. Nie zamierzała odebrać Alice wspomnień związanych z Aspen.

środa, 7 października 2015

Ogłoszenie

Witam moich wszystkich czytelników!

Jestem na prawdę ucieszona pięknymi 36 wejściami na wczorajsze opowiadanie! Czyli jednak ktoś mnie czyta! Chciałabym, żebyście dawali mi znać, czy Wam się podoba co piszę, bo nic tak nie zachęca do pracy jak komentarze czytelników!
Przechodząc do puenty korzystając z tego, że jestem chora i siedzę w domu staram się spożytkować jakoś moją wenę, która ostatnio mnie nawiedziła i chciałam powiedzieć, że jutro pojawi się kolejne opowiadanie. Tym razem dłuższe niż wpis z ''Pamiętnika Mary''.

Liczę na Was Kochani!

A teraz zapraszam na małe uchylenie drzwi!



Do jutra, kocham Was,

xo
Lexi.

wtorek, 6 października 2015

6. Z pamiętnika Mary #2

Hej hej!
Jak wczoraj napisałam wstawiam opowiadanie😘
Mam nadzieję, że się spodoba!💙💙 Liczę na jakieś komentarze.
 xox,
Lexi.



                                                                               Mazury, 25 lipca 2015 rok

Tego dnia otarłam się o śmierć, ale nie to sprawiło, że stał on się najgorszym w moim życiu.

Obudziła mnie Meghan obejmując mnie niezdarnie swoją małą rączką. Odwróciłam buzię w jej stronę i spojrzałam w jej piękne błękitne, zaspane oczka. Było dość wcześnie, ale nie udało mi się jej nakłonić do ponownego zaśnięcia. Była jedną z najżywszych pięciolatek, jakie kiedykolwiek znałam. Zawsze rozpierała ją energia, a ja biegałam za nią krok w krok. Tak jak codziennie od początku naszego pobytu na jachcie, wyskoczyła z naszej kajuty i pobiegła do głównej części łodzi, gdzie spali rodzice. Potem obudziła chłopców, którzy spali w kajucie obok.

Po śniadaniu wypłynęliśmy na jezioro Mamry. Zdziwił mnie dość porywisty wiatr, który pojawił się pierwszy raz od czterech dni naszego pobytu na Mazurach. Najpierw pomogłam mamie i tacie stawić główny żagiel. Na dłoniach miałam już pełno odcisków, przetarć i zadrapań, ale wcale mnie to nie zniechęciło. Uwielbiałam spędzać wakacje na jachcie w tak pięknym miejscu, jakim są Mazury. Kiedy udało mi się wreszcie naciągnąć linkę do końca zabrałam z siedzenia bluzę i usiadłam na dziobie jachtu. Mimo, że było gorąco wcale tego nie czułam przez szybkość z jaką łódź przecinała zielonkawą taflę wody. Wiatr rozwiewał mi włosy tak, że w pewnym momencie musiałam upiąć je w kucyk. Oparłam się plecami o maszt i przymknęłam oczy wystawiając buzię do Słońca. Chwilę później obok mnie usiadła Meggie i położyła głowę na moim ramieniu. Stwierdzając, że jej się nudzi podała mi swoją książkę o Minionkach i wgramoliła na kolana. Nawet nie zauważyłam, kiedy pojawiły się czarne chmury.

W pewnym momencie ciszę rozdarł komunikat taty,byśmy zeszły z dziobu, a potem jacht zaczął zdecydowanie za bardzo bujać się na niebezpiecznie wysokich falach. Mama kazała Dominicowi i Matthew wrócić do kajuty, a nam iść powoli w stronę rufy. Niebo przecięła błyskawica. Kiedy przepuściłam siostrę przede mną, tata krzyknął przeraźliwie i puścił talię żagla, którą wyrwał mu wiatr. Lina przecięła mu prawdopodobnie skórę dłoni. Zanim zdążyłam zareagować bom z pełną siłą uderzył Meghan w głowę. W ułamku sekundy moja siostra wypadła przez prawą burtę łodzi. Spojrzałam rozszalałym wzrokiem na ojca, z którego pokaleczonej ręki ciekła strużka krwi. Po chwili odwróciłam głowę i skoczyłam do wody, żeby ratować Meg. 

Woda zrobiła się strasznie mętna, gdyż cały muł i piasek był unoszony do góry przez sztorm. Z początku poczułam zdezorientowanie, ale po paru sekundach zanurzyłam się całkowicie. Dookoła mnie było pełno krwi, która rozchodziła się wszędzie w okolicy jachtu. Najgorsze było to, że nigdzie nie widziałam mojej małej siostrzyczki. Płuca paliły mnie niewyobrażalnie, lecz nie mogłam pozwolić na to, by ta wspaniała pięciolatka się utopiła. Zanurkowałam jeszcze głębiej i kiedy wreszcie ją dostrzegłam coś mocno uderzyło mnie w głowę. Wpadłam w panikę i poczułam, że z mojego gardła wydobywa się szloch. Ostatnie co zobaczyłam przed osunięciem się w ciemność to kruche, bezwładne ciałko Meghan opadające na dno jeziora...

Wszystko mnie bolało, ciężko mi było zaczerpnąć powietrze, w głowie szumiało. Trzęsłam się z zimna. Powoli otworzyłam jedno oko i od razu je zamknęłam z powodu oślepiającego mnie światła jarzeniówek. Spróbowałam ponownie i za drugim razem udało mi się je odrobinę przyzwyczaić. Po chwili kształt osoby siedzącej przy moim łóżku wyostrzył się i ujrzałam mamę pochylającą się nade mną. Na policzkach pozostały ślady po strużkach wylanych łez. Nagle dopadła i przeraziła mnie okropność ostatnich kilku godzin. Szeptem zapytałam o Meghan. Uśmiechnęła się delikatnie i czule dotknęła mojego policzka.
A potem z jej ust padły słowa:

- Żyje, ale nie jest z nią najlepiej...

Żyje...żyje... Meggie żyje... Po usłyszeniu tego zdania ponownie ogarnęła mnie ciemność.

poniedziałek, 5 października 2015

Hej hej!

Hej wszystkim!
Przepraszam bardzo za długie nie wstawianie opowiadań, ale w szkole mam harówkę. Kolejny wpis pojawi się najprawdopodobniej jutro, gdyż doszła do mnie przed kilku minuty wena.
A teraz małe uchylenie drzwi.



xox,
Lexi.

piątek, 4 września 2015

Przepraszam

Cześć wszystkim!
Na wstępie chciałam bardzo przeprosić wszystkich czytających moje wypociny. Część z Was mogła pomyśleć ''oho zaczęła bloga, a teraz jej się znudziło i porzuciła go''. To nie jest prawda. Jak wiecie zresztą były wakacje - dla mnie na prawdę mega szalone. Byłam w domu maksymalnie tydzień, a większość z moich podróży wiązała się z brakiem internetu. Teraz zaczęła się szkoła. Dla mnie nie będzie to łatwy okres, ale mam nadzieję, że opowiadania będą się pojawiać w miarę regularnie (czego nie mogę niestety obiecać). Motywacją na więcej opowiadań są jak najbardziej komentarze. Nawet te negatywne , w których oczywiście nie jest obraźliwa treść. Możecie napisać mi, że coś Wam się tutaj nie podoba, coś należy zmienić. Wtedy jak najbardziej wezmę to pod uwagę.
Mam nadzieję, że nie zraziła Was moja długa nieobecność i nadal będziecie tu wpadać.
Dziękuję za uwagę!

xoxo,

Lexi.

Jeżeli mam tu jakichś Swiftie, albo niekoniecznie Swiftie, tylko osoby, które mają pewien sentyment do piosenek Taylor Swift serdecznie zapraszam do obejrzenia teledysku ''Wildest Dreams'', który jest pełen intensywnych emocji , a poza tym ma wspaniały klimat tak jak sama piosenka. ♥

https://www.youtube.com/watch?v=IdneKLhsWOQ

niedziela, 5 lipca 2015

5. Lustrzane odbicie #1

Dzień dobryyyyy!
Dzisiaj wstawiam opowiadanie, na które dostałam oświecenia ostatnio :)
Mam nadzieję, że się spodoba.

Chciałam poprosić Was o jakiś komentarz, chociaż jeden. Bardzo, ale to bardzo mi zależy na Waszej opinii, jeżeli ktokolwiek czyta moje wypociny. Zastanawia mnie to, czy nie zamknąć bloga, bo nie wiem , czy jest sens, no wiecie no. Jak na razie nie zamykam, mam nadzieję, że więcej czytelników  będzie do niego zaglądało. A teraz zapraszam do czytania.

Lexi xo 



Jak co rano wychodzę z domu, żeby zdążyć na przystanek szkolny, który jest oddalony o 2 km od mojego domu. Mama bełkocze coś niezrozumiale z ustami pełnymi pasty do zębów. Uśmiecham się, gdyż komicznie wygląda machając mi. Uwielbiam ją, zawsze poprawia mi humor.
Kiedy przechodzę przez drewnianą furtkę, odwracam się i wpatruję w miejsce, z którego zawsze obserwowała mnie kochana suczka Leila, którą dwa dni temu musieliśmy uśpić, gdyż wpadła pod samochód i doznała zbyt wielkich obrażeń. Strasznie się tym przejęłam, ponieważ od kiedy byłam małą dziewczynką towarzyszyła mi w każdej chwili mojego życia. Tęsknię za nią.
Niebo robi się niebezpiecznie czarne i po chwili zaczyna padać deszcz. Ziemista droga nagle zamienia się w błoto i moje znoszone, szare conversy robią się paskudnie brązowe. Że też akurat dzisiaj musiała się zepsuć pogoda. Brnę przez ogromne kałuże najszybciej jak się da, żeby dotrzeć na przystanek o czasie. Kiedy na horyzoncie zauważam czerwony słup z rozkładem autobusowym, szkolniak właśnie podjeżdża. Pakuję się do niego, by więcej nie moknąć chociaż bardziej mokra, raczej nie mogłabym już być.
Jak co dzień ludzie obrzucają mnie obelgami typu : ‘’O wieśniaczka przyszła’’ , ‘’Gdzie zapodziałaś gumiaki? Czyżby zostały w krowim łajnie?’’. To bardzo przykre, lecz przyzwyczaiłam się do tego, że dosłownie każdy w szkole mnie nienawidzi. Dlaczego? Sama zadaję sobie to pytanie od wielu lat. Jestem bardziej typem samotnika, bezludną wyspą, która potrafi dać sobie radę w pojedynkę… bezludną wyspą, której nikt nie chce… Wyciągam z plecaka książkę i delikatnie przesuwam palcem po pięknej okładce. Otwieram na stronie, na której ostatnio skończyłam i pogrążam się w lekturze. Droga dobiega końca, a ja w tym momencie kończę czytać ostatnie zdanie powieści. Niedługo wychodzi kolejna część. Zamykam książkę i uśmiechnięta wstaję z siedzenia.
      Kiedy stawiam stopę na ostatnim schodku autobusu ktoś popycha mnie tak, że upadam na brzuch. Moja książka upada gdzieś niedaleko. Wszyscy zgromadzeni przed szkołą uczniowie śmieją się ze mnie. Kilka osób robi zdjęcia. Zza moich pleców dobiega piskliwy głos : ‘’Oups sorka Tay, niechcący’’ i rozlega się śmiech. To Addison, kapitanka cheerlederek . Pusta i plastikowa lalunia, którą wielbi każdy w tej szkole i która zaprosiła do łóżka całą drużynę futbolową.
   Podnoszę się z ziemi i nigdzie nie widzę mojej książki. Zauważam ją w rękach Patricka, kapitana drużyny rugby. Otwiera ją i zaczyna się śmiać.
- ‘’Błękitna miłość’’ tak? Nie martw się nie jesteś na nią narażona. A to co? Jaki paskudny kundel! A fe! Niemal tak okropny jak ty! – krzyczy
Podbiegam i każę mu oddać moją książkę i zdjęcie Leili. Niestety jestem zbyt niska, żeby mu je wyrwać. W tym momencie Patrick wyciąga zapalniczkę i podpala zdjęcie.
- NIE RÓB TEGO! PROSZĘ, NIE! – wydobywa się z moich ust, ale jest już za późno. Jedyne zdjęcie mojego ukochanego psa spłonęło doszczętnie. Ze łzami w oczach biegnę do budynku szkoły i zamykam się w toalecie. Daję łzom swobodne ujście. Wiele osób pewnie uzna, że jestem dziwaczką, ale mnie to nie interesuje. Mogę być dziwaczką. Dziwaczką, która ponad życie kochała zwierzęta znajdujące się dookoła. Które tak jak Mama, Tata czy Teddy nie mają Ci za złe, że jesteś inna. Które dają Ci ukojenie w tych najgorszych chwilach i o nic nie pytają. A teraz straciłam nawet wspomnienie tego, co tak ukochałam.
Rozlega się dzwonek na lekcje i powoli wychodzę z kabiny wycierając ostatnie łzy. Podchodzę do lustra i spoglądam w nie. Wyglądam strasznie, blond loki zrobiły się jeszcze bardziej naelektryzowane od deszczu, policzki mam zarumienione, a oczy lekko przekrwione od płaczu. Schylam się, aby opłukać twarz zimną wodą,  a kiedy podnoszę wzrok zauważam coś dziwnego w lustrze. Prostuję się przestraszona i wydaję z siebie krzyk niemalże upadając na podłogę i właśnie wtedy postać znika. Karcę się w duchu za taką reakcję, bo z pewnością był to wytwór mojej wyobraźni. Za dużo literatury fantastycznej i tyle. Wychodzę z damskiej łazienki i idę pustym korytarzem do swojej szafki po ubranie na zmianę. Wszyscy poszli na lekcje, więc udaje mi się przemknąć i nie usłyszeć jakiegoś nowego wyzwiska. Szybko zmieniam bluzkę i jeansy oraz przemoczone conversy.  Wyciągam malutkie lusterko i staram się dojść do ładu z moimi poplątanymi blond lokami. W pewnym momencie widzę odbicie chłopaka stojącego za mną i szybko odwracam się upuszczając lusterko, lecz nikogo za mną nie ma. Kiedy spoglądam w nie kolejny raz nie zauważam nic.  Znowu denerwuję się na samą siebie za tak durne zachowanie.
 ‘’Musisz mieć zwidy dziewczyno! Opanuj się i idź wreszcie na lekcje’’ – mówię po cichutku sama do siebie i biegnę do klasy nie przestając mieć wrażenia, że jestem obserwowana.
Dzień mija mi strasznie szybko i mam wrażenie jakbym spędziła w szkole maksymalnie piętnaście minut, chociaż jest już po 16. Wkładam słuchawki do uszu i wsiadam do autobusu ignorując obelgi, które kieruje we mnie ‘’szkolna elita’’.  Kiedy wracam do domu mama krzyczy mi słowa powitania jeżdżąc na swojej siwej klaczy Nely. Odpowiadam jej ‘’cześć’’ i wbiegam do domu. Przeskakując co dwa stopnie dostaję się do swojego pokoju na drugim piętrze. Plecak rzucam w kąt i kładę się na łóżku, szybko jednak z niego wstaję widząc odbicie chłopaka stojącego za mną w lustrze. Tego samego co w szkolnej łazience i moim przenośnym lusterku. Podchodzę i nie znika. Zamykam oczy, liczę do dziesięciu i znów je otwieram. Nadal go widzę. Szczypię się po ręce i postać ciągle odbija się w srebrnej tafli. Jest niewyobrażalnie przystojny. Ciemne blond włosy są delikatnie zmierzwione, niebieskie oczy przenikliwe. Piękne usta rozciągają się w rozbrajającym uśmiechu. Linia żuchwy ma idealny kształt. Nie zbyt okrągły, ani zbyt kwadratowy. Pod koszulą widać mięśnie, które są delikatnie napięte. Przykładam swoją dłoń do lustra, a on uśmiecha się jeszcze szerzej.
- Kim jesteś? – to pytanie nie dawało mi spokoju już od wizyty w szkolnej łazience.
- Mam na imię Caleb, a moim zadaniem jest Cię chronić. Tak się cieszę, że w końcu Cię odnalazłem Taylor.


CDN.