czwartek, 8 października 2015

7. Aspen

 Hej!
Zapraszam Was do miłego czytania i proszę o komentarze!

xox,
Lexi.


- Cholera! - krzyknęła Alice i rzuciła już dzisiaj czwartą książką.

Popatrzyła jak ląduje z hukiem obok trzech poprzednich. Wstała z pluszowego fotela i ogarnęła wzrokiem swój praktycznie już  pusty pokój. Za tydzień jej już tu nie będzie. Podeszła do okna i wyjrzała przez nie na przepiękne domki Aspen. Nie było piękniejszego widoku od zaśnieżonych dachów i uliczek tętniących życiem, a w tle majaczących białych szczytów gór Colorado. To jest jej jedyny prawdziwy dom. To w nim uczyła się chodzić, mówić. To w nim straciła pierwszego mleczaka. To w nim złamała rękę, zbiegając po schodach. To na jego progu pierwszy raz pocałował ją chłopak i tutaj przeżywała jego odejście.  I nawet przeprowadzka do Jacksonville tego nie zmieni. Powiedziała sobie, że wróci tutaj. Ale to jej nie satysfakcjonowało, kiedy pomyślała sobie, że ktoś obcy zamieszka w jej rodzinnym domu. Że zatrze wszystkie wspomnienia, które wiążą się z tym miejscem. Przemaluje jej pokój, wyrzuci drzwi, na których zostały ślady kresek narysowanych ołówkiem oznaczających ile urosła w danym miesiącu. Nie będzie mogła na niego patrzeć, jeżeli nowi lokatorzy przekształcą wspaniałą werandę na ogromne okno panoramiczne z  widokiem na Aspen Mountain. Krew znowu zaczęła się w niej gotować i tak jak codziennie dostała ataku szału. Rzuciła się na łóżko i okładała pięściami swoją fioletową poduszkę, szlochając i histeryzując. Chwilę później rozległo się pukanie do drzwi i bezskuteczne naciskanie klamki przez jej mamę.

- Alice! Otwórz, co się dzieje?! - krzyknęła głośno Pani Sorensen

- Idź sobie! - odkrzyknęła przez łzy  równie głośno dziewczyna

- Nigdzie sobie nie pójdę, przecież wiesz. - dobiegł już cichszy głos zza drzwi - Dlaczego nie chcesz otworzyć?

- Bo nie! Bo się rozwiedliście! Bo mam dość tego całego gówna, w które mnie wpakowaliście! Bo za bardzo boli mnie serce, żeby się stąd wyprowadzić! ROZUMIESZ?! Nie otworzę ci tych pieprzonych drzwi! Idź stąd wreszcie!

Allie usłyszała jęk rezygnacji w głosie matki i oddalające się powoli kroki. Nie chciała na nią krzyczeć, ale nadal nie mogła wybaczyć rodzicom, że się rozwiedli. Minęło już półtora miesiąca od kiedy ostatni raz widziała swojego bogatego ojczulka oddalającego się ze swoją nową żoną , wychodzącego z sądu. To nie było winą jej mamy. To ojciec znalazł sobie nową, lepszą rodzinę, a o Alice, swojej pierwszej córce zapomniał. Nie wystarczała mu.

 Aly była dość niską jak na swój wiek czternastolaką o nijakiej figurze. Nie miała szerokich bioder, wcięć w talii ani biustu. Była wręcz chudziutka. Nogi miała jak zapałki, a ręce smukłe. Jeżeli chodzi o urodę, była jedną z dziewcząt średniej urody. Miała kasztanowe, proste włosy opadające zazwyczaj na ramiona i brązowe oczy. Kości policzkowe były lekko odstające, nos zadarty, a usta małe. Aczkolwiek nie była brzydka. Ale ojciec i tak wolał szesnastoletnią córkę pani Nasty. W przeciwieństwie do Allie, Kayla była wysoką, niebieskooką damulką z aureolą blond włosów. Miała same 6 w szkole. Była otwarta, przyjacielska i żartobliwa. Lice poznała ją podczas jednej z rozpraw sądowych. W przeciwieństwie do niej, czternastolatka stawała się przy niej brzydkim kaczątkiem. Była nieśmiała, miała czarny humor i raczej wolała czytać książki niż spędzać czas na spotkaniach z rówieśnikami. Jako uczennica zazwyczaj przynosiła 4, chociaż bardzo się starała. Lubili ją nauczyciele w miejscowej szkole.
 Na prawdę bolało ją to, że ojciec je zostawił. Została sama ze swoją mamą, której Allie nie potrafiła wspierać i na dodatek ją odpychała. Lecz nie mogła znieść cierpienia jakiego zadał jej Pan Bogaty Tata. Kiedy najgorsza histeria minęła nastolatka zastanawiała się, co by było, gdyby teraz nagle ciężko zachorowała. Mocno przytuliła poduszkę i zaczęła się kołysać. Czy jej ojczulek przypomniałby sobie o jej istnieniu, sfinansował by leczenie? Pani Sorensen nie byłoby stać na takie rzeczy. Musiała sprzedać dom w Aspen i przeprowadzić się do Jacksonville, aby rozpocząć lepiej płatną pracę w o wiele mniejszym mieszkaniu, które było tańsze w utrzymaniu od ich dotychczasowej posiadłości, którą łaskawie zostawił im Pan Baxter.

                                                                       ***
Alice wraz z mamą siedziała na oddziale Onkologii w Ackerman Cancer Center w Jacksonville. Miesiąc po jej wyprowadzce z Aspen zaczęła notorycznie  tracić czucie w prawej ręce. Kiedy stłukła 5 szklankę w ciągu dnia, matka postanowiła zabrać ją na badania. I wtedy usłyszały najgorsze. W głowie czternastolatki wykryto guza mózgu, który ciągle się powiększał. A problem z kończyną okazał się tylko skutkiem ubocznym, gdyż nowotwór zaatakował nerwy za nią odpowiedzialne.  Wyczekiwanie na kolejną wizytę u doktora Chesney'a ciągnęło się w nieskończoność. Kiedy wreszcie dostały się do gabinetu,  lekarz opowiedział jak się prezentuje jej sytuacja. A otóż, Alice miała  10% szans na wyzdrowienie. Całkowicie dobiło to ją i jej matkę.  Nie należało się jednak poddawać jak to ujął. Zlecił jej niesłychanie drogie leczenie przez radiologię, które miała rozpocząć od zaraz.
 Przez drzwi weszła zgrabna pielęgniarka w białym kitlu niosąca na tacce nożyczki, które miały posłużyć jej do obcięcia jak najkrócej włosów Allie.

Dziewczyna patrzyła w lustrze jak coraz więcej kasztanowych kosmyków opada na podłogę. Kiedy kobieta w końcu nie miała już co obcinać, Alice zrezygnowanym wzrokiem spojrzała na swoje odbicie, które spowodowało, że poczuła się prawdziwie chora. Chwilę później pani, która pozbawiła ją włosów zabrała ją na leczenie.

Kiedy wreszcie wyszła z gabinetu, pani Sorensen siedziała zgarbiona na krześle w poczekalni, ale kiedy tylko zauważyła córkę wyprostowała się jak struna i uśmiechnęła blado z  widocznym, ogromnym wysiłkiem. Ale kiedy Allie podeszła bliżej zauważyła jakie ma czerwone oczy i zarumienione od płaczu policzki. Było jej tak strasznie żal mamy, ponieważ nie miała nikogo oprócz niewdzięcznej i wiecznie naburmuszonej córki. Objęła ją mocno i pogładziła po plecach, chcąc ją pocieszyć wyszeptała jej do ucha, że ją kocha. Po tej chwilowej scenie pani Sorensen odsunęła się i ze zdenerwowania zaczęła skubać róg swojej bluzki.

- Co się stało? Mamo? - zapytała

- Ali, twój Ojciec wysłał po Ciebie swojego szofera. Powiedział, że chce się z Tobą spotkać. - odpowiedziała drżącym głosem

- Słucham? Po trzech miesiącach sobie przypomniał, że żyję? Że ma córkę, tak? I to na dodatek dlatego, że jestem chora, prawda? - zapytała z rozgoryczeniem

- Wydaje mi się, że powinnaś pojechać i zobaczyć co chce.... - zasugerowała matka

- Ja... dobrze, mogę się z nim spotkać. - odpowiedziała zrezygnowana dziewczyna

Wyszła przed ośrodek zdrowia, gdzie czekał mężczyzna w czarnym garniturze, stojący przed srebrzystym audi S8.

Wyciągnęła do niego rękę i przedstawiła się ze sztucznym uśmiechem.

- Alice Baxter.

- Witam panno Baxter, nazywam się Marco Clouse. Panny ojciec kazał mi Panią przywieźć, do jego firmy w St. Augustine.

- W porządku. Możemy jechać?

- Oczywiście.

Allie nie reagując na chęć szofera do otworzenia jej drzwi sama to zrobiła i wgramoliła się na tylne siedzenie ekskluzywnego samochodu z przyciemnianymi szybami. Wyjęła swojego ipoda z kieszeni i odcieła się od  ''służącego'' tatusia. Muzykę włączyła najgłośniej jak się dało i wyjrzała przez okno. Jej mama nadal stała przed ośrodkiem medycznym i wpatrywała się w samochód, chociaż z pewnością nie widziała jej w nim.
Dwie godziny później wysiadła z Audi przed niemiłosiernie wysokim wieżowcem z napisem ''Baxter's Concern''.  Marco zaprowadził ją do środka i przywołał windę. Nie odzywali się. Alice czuła się jeszcze bardziej spięta, ale rosła w niej także wściekłość.

Kiedy sekretarka wprowadziła ją do gabinetu taty zaparło jej dech, że ktoś może mieć tak wielkie i pełne przepychu miejsce pracy. Było ono większe od jej dwupokojowego mieszkania, w którym mieszkała z mamą w Jacksonville. Główna ściana była całkowicie przeszklona. Na przeciwko ogromnych okien wisiały dzieła abstrakcyjne. Pewnie kosztowały majątek. Podłoga była wyłożona brązowymi panelami. Gdzieniegdzie stały fikusy. Pod obrazami na białym, puszystym dywanie stała sofa, dwa fotele ze skóry, a na przeciwko nich szklany stolik.  Pan Baxter rozmawiał przez telefon, był  odwrócony do niej tyłem na czarnym, skórzanym fotelu obrotowym. Pławił się w luksusach nawet w pracy, kiedy Lice była bliska śmierci.

- Ekhem - chrząknęła wysoka, blond sekretarka, w szarej ołówkowej spódnicy i koku - Louis, przyprowadziłam Twoją córkę -  powiedziała i w tym momencie ojciec się odwrócił i zanim odłożył telefon szepnął dość głośno do słuchawki :

- Lucile,już  przyszła. Muszę kończyć, widzimy się niedługo, buziaczki, kocham Cię. - a potem zmienił ton i sztucznie pisnął -  Alice! Skarbie! Jak się masz?


- Nijak się mam. - odpowiedziała szorstko.

Mężczyzna szybkim i zgrabnym krokiem podszedł do swojej ''byłej'' córki i przytulił. Zawsze był wysoki i umięśniony. Nic się nie zmieniło od ostatniej chwili, kiedy go widziała. Kasztanowe włosy były rozwiane jak zawsze, a mięśnie napinały się pod jego koszulą. Kiedy zesztywniała w jego objęciach i nie odwzajemniła  uścisku, odsunął Ali na odległość ręki i delikatnie skrzywił się kiedy dobrze jej się przyjrzał. Teraz była jeszcze bardziej brzydka. W zwykłym, białym swetrze i dżinsach, a na dodatek bez włosów. W jego oczach córka zauważyła coś na kształt odrazy. Znała go na tyle dobrze, żeby domyślić się, że zaprosił ją tu, aby nie napisano w mediach, że nie dba o swoją rodzoną córkę, która umiera na raka. Jak zwykle myślał tylko o swej dobrej reputacji.

Wskazał jej skórzaną, brązową sofę, która musiała kosztować dobre kilka tysięcy dolców. Cóż, stać go na to. Alice usiadła na jej skraju i spojrzała pytająco na ojca siedzącego na drugim końcu. Zapadła niezręczna cisza, ale wcale nie miała zamiaru z nim rozmawiać. Ewentualnie mogła poczekać, aż on sam przejmie ciężar tej rozmowy na swoje barki.

- Jak w szkole Kochanie? - zapytał w końcu i potarł nerwowym gestem dłonie

Kochanie? O proszę, nadal była ''kochaniem''?

- Jak zwykle. - odpowiedziała

- Poznałaś jakieś fajne koleżanki? Może kolegów?

Uniosła swoją ciemną brew i skrzywiła się. Ten odruch odziedziczyła po siedzącym obok mężczyźnie niezdolnym do kochania jej.

- Całe mnóstwo, tatusiu, jak zawsze jestem oblegana przez przyjaciółki. - odwarknęła z sarkastycznym piskiem

- Tak mi przykro Allie. - powiedział nieszczerze

- Gówno prawda! Wcale Ci nie jest przykro! Nie kochasz mnie! Odezwałeś się tylko dlatego, żeby nie wyjść na wyrodnego tyrana! Mogę Cię zapewnić, że nie musisz opłacać mojego leczenia! I tak nie dożyję Bożego Narodzenia! Ale wiesz co boli mnie najbardziej? Że przez to zostawię mamę samą! Ona nie ma nikogo oprócz mnie - niewdzięcznej i naburmuszonej, a na dodatek śmiertelnie chorej córki!

- Ależ Alice! To nie prawda!Co Ty wygadujesz?! Oczywiście, że wyzdrowiejesz Skarbie.  - uniósł się z zaskoczeniem

Przerwało im pukanie do drzwi i po chwili do gabinetu weszła Lucile i Kayla. Jak zwykle wyglądały nienagannie. W markowych ciuchach i butach. Poobwieszane biżuterią zapewne Svarowskiego. Ali wstała.

- A co one tutaj robią? - spojrzała wściekłym wzrokiem na ojca

- Oh Alice! Jak mi przykro, że Cię to spotkało! - zawyła idealna żonka taty

- I to jak! Takie nieszczęście! - zawtórowała jej Kayla i obie pobiegły przytulić czternastolatkę.

Alli cofnęła się o krok i wyrwała z ich nieszczerych objęć. Spojrzała na nie z pogardą.

Lucile udając, że tego nie zauważyła powiedziała:

- Wyzdrowiejesz Maleńka, będzie dobrze. A teraz chciałam Wam ogłosić wspaniałą nowinę. Jestem w ciąży! Dziewczynki będziecie miały rodzeństwo!

Pan Baxter wstał, a wtedy te dwie wredne harpie się na niego rzuciły.

- Dlaczego zawsze musicie być w centrum uwagi! I nawet nie ośmiel się więcej razy powtórzyć, że to będzie moje pieprzone rodzeństwo! Nie rozumiem, dlaczego mnie tu zaprosiliście! Wcale nie miałam ochoty tu przyjeżdżać! Dajcie mi wreszcie spokój i odejdźcie raz na zawsze z mojego życia, którego nie zostało mi już dużo!- zwróciła się do nich -  Może teraz, kiedy wreszcie się doczekałeś drugiego pierworodnego dziecka z tą lalunią, tato ,będziesz szczęśliwszy niż kiedy urodziłam się ja! Będzie piękniejsze, zgrabniejsze i mądrzejsze! I wreszcie Cię zadowoli! - krzyknęła rozwścieczona Alice i skierowała się w stronę wyjścia

- Jaka niewdzięcznica! - jęknęła pani Baxter nr 2

Ali kierowana nagłym przypływem odwagi zawróciła do przestającej się tulić nowej rodziny ojca. Podniosła chudą i drżącą dłoń i wymierzyła siarczysty policzej Lucile, która ze zdziwienia aż otworzyła usta.

- Jeżeli jeszcze raz mnie tak nazwiesz, to pożałujesz! A ty tato daj sobie spokój z jakimkolwiek utrzymywaniem kontaktów! Obiecuję, że nie będę się starała przeżyć jak najdłużej i zejdę z tego świata przez Gwiazdką, abyś się nie musiał kłopotać z prezentami i życzeniami! - wrzasnęła na całe gardło i wybiegła z gabinetu ze łzami w oczach -  Clouse! Zawieź mnie do domu! Już! - zakomenderowała i weszła do windy. Jej drzwi zdążyły się zatrzasnąć przed twarzą ojczulka.

- Wszystko w porządku panno Baxter? - zapytał wyraźnie zaniepokojony Marco

- Nic nie jest w porządku. Zawieź mnie tylko do domu i najlepiej zapomnij, że mnie poznałeś.

Chyba nie spodziewał się takiej reakcji i nie wiedział co powiedzieć, więc siedział cicho.
Alice znowu nie pozwoliła sobie otworzyć drzwi. Zamaszyście pociągnęła za klamkę i zatrzasnęła je za sobą. Kiedy odjeżdżali zauważyła Pana Baxtera wybiegającego z biurowca i spoglądającego w stronę Audi S8...
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
24 grudnia Louise Baxter stał obok białej, niedużej trumny. Trzymał jej bladą i zimną, drobną dłoń. Wydawała się taka mała i bezbronna. Duże, brązowe, niegdyś świecące jak lampki choinkowe oczy były zamknięte. Włosy, zazwyczaj długie i opadające na ramiona nie sięgały nawet ucha. Była ubrana w zwykłą, czarną sukienkę. Na stopach miała czarne balerinki. Wyglądała jakby zasnęła i za chwilę miała się obudzić i znowu na niego nakrzyczeć. Jak ostatnim razem w jego biurze. To był ostatni moment, kiedy ją widział. Żywą. Była wtedy pełna wigoru, jak zazwyczaj.  Jej sine usta obejmował uśmiech. Ciekawe o czym myślała, zanim... zanim... zanim odeszła. Nienawidziła go, ale się jej wcale nie dziwił. Należało mu się. Czy to przez niego teraz jej nie ma? Czy się do tego przyczynił? Oczywiście, że to wszystko jego wina. I nigdy sobie tego nie wybaczy. Kochał ją. Teraz dopiero uświadomił sobie jak bardzo. Kochał ją nawet bardziej  niż Kaylę i Maxona. To ona była jego pierwszą radością. Nagle przed oczyma stanęły mu momenty z ich wspólnego życia:  jak za pierwszym razem usłyszał jej krzyk i ujrzał wykrzywioną w grymasie czerwoną buźkę, kiedy uczył ją jeździć na rowerze po żwirowej dróżce w Aspen, kiedy wyrwali pierwszego zęba, gdy przyszła zapłakana po zerwaniu z chłopakiem i w końcu, kiedy nawrzeszczała na niego w jego gabinecie. Czekało na nią całe życie. A miała tylko czternaście lat.  Samotna łza spłynęła po jego policzku.

Po drugiej stronie trumny stała Hailee. Była nieumalowana, nieuczesana, w za dużych ubraniach. Miała ciemne plamy pod oczami i ciągle szlochała. Alice była do niej bardzo podobna. Taki sam nos, policzki, kształt oczu i gęste włosy. Obie były prześlicznymi kobietami. Hail trzymała drugą dłoń Allie. Strasznie się trzęsła. Jej łzy skapywały na policzki córki. Całowała dłoń bladej nastolatki. Kobiecie nie przeszkadzało, że czasem Alice Baxter miała swoje humory, bywała wredna i często chodziła naburmuszona. Wiedziała, że mała ją kochała. Bez najukochańszej dziewczynki w swoim życiu Hailee Sorensen stała się wrakiem człowieka. Nie miała już nikogo.
                                                                          ***
Z okropnego koszmaru Alice obudziła się z krzykiem. Rozszalałym wzrokiem rozejrzała się po otoczeniu. Odetchnęła z ulgą. Nadal była w swoim pokoju, w Aspen. Dotknęła dłonią włosów. Były na swoim miejscu, tak jak reszta. Była cała spocona i trzęsła się. Natychmiast przypomniała sobie jak potraktowała niedawno swoją Mamę. Szybko otworzyła drzwi i zbiegła na dół po szerokich schodach. Ze szlochem rzuciła się w objęcia Pani Sorensen. Zdziwiona kobieta szybko ją objęła i ucałowała w czubek głowy.

- Przepraszam, że Cię tak potraktowałam Mamo! Ja na prawdę nie chciałam! Tylko proszę nie wyprowadzajmy się! Poradzimy sobie, błagam!

I po tych słowach kobiecie stopniało serce, objęła ją jeszcze mocniej. W tym momencie z ulgą stwierdziła, że jej dawna Allie wróciła. I już wiedziała, że  to miejsce na prawdę wiele znaczy dla córki i jaki będzie jej następny ruch. Nie zamierzała odebrać Alice wspomnień związanych z Aspen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz